celu, sensu, zrozumienia; z pozoru
silny człowiek, w świetle
rzeczywistości wrak człowieka."
Westchnął cicho, przyciskając swój policzek jeszcze bardziej do ciepłej poduszki i otulając się szczelniej kołdrą. Mimo, że już nie spał, to nadal miał zamknięte oczy, rozkoszując się ciszą panującą w pomieszczeniu. Na jego ustach błądził błogi uśmiech; może i czarna kanapa nie należała do najwygodniejszych, ale miękkość pościeli i ciepło, które oddawała rekompensowały wszystko.
Biorąc głęboki wdech przez nos, poczuł świeżość materiału, a także inny przyjemny zapach, unoszący się w powietrzu. Wiedział co to była za woń i wiedział też do kogo ona należała.
Uchylając powoli swoje powieki, zlustrował pomieszczenie bardzo dokładnie, śledząc wzrokiem każdy przedmiot, który napotkał na swojej drodze. Pełno sprzętu, kilka mebli i parę ubrań i innych rzeczy walających się po podłodze pokoju. Dzień wcześniej nie poświęcił temu wszystkiemu większej uwagi, ale to może dlatego, że w domu pojawili się po pierwszej w nocy i jedyne o czym mogli myśleć w tamtej chwili, to sen.
Przeniósł swój wzrok na łóżko stojące kilka kroków od kanapy, na której on sam leżał. Uśmiechnął się pod nosem, gdy dostrzegł w panującym półmroku zarys sylwetki Shinody, który leżał bokiem, zwrócony w jego stronę i głowę mężczyzny wystająca spod kołdry. Jego włosy były całkowicie zmierzwione, oczy zamknięte, a usta lekko uchylone, przez, które wypuszczał powietrze. Na twarzy malował się spokój. Jego górne partie ciała unosiły się delikatnie z każdym oddechem.
Woń unosząca się w powietrzu i miło drażniąca jego drogi oddechowe, którą wyczuł kilka sekund wcześniej należała do nikogo innego jak właśnie do Mike'a. Był pewien, bo zapach towarzyszył mu przez większość czasu poprzedniego dnia.
Do Agoura Hills dotarli koło godziny szóstej, więc Michael zaparkował jedynie samochód, zostawiając wszystkie rzeczy Chester’a w środku, a następnie wyciągnął go pobliskiej knajpki na jakiś porządniejszy posiłek. Kiedy zjedli, mężczyzna zaproponował, że oprowadzi go po okolicy i opowie mu co nie co o miasteczku, o sobie i o reszcie chłopaków z zespołu. Chester miał okazję zobaczyć starą szkołę Shinody, kilka ciekawych miejsc, w których przebywał jako młody chłopak i odnajdował swoją inspirację, oraz zakątki, gdzie spędzał nawet po kilka godzin dziennie ze swoimi przyjaciółmi, za czasów dzieciństwa.
Większość opowieści poświęcił swoim znajomym, bliskim mu osobom, jednak nie wspominał zbyt dużo o rodzinie. Może napomknął coś o swoim ojcu, jednak wyraźnie unikał tematu, który nawiązywał do jego rodziców. Starszy mężczyzna widział, że niechętnie opowiadał o nich i wszystkim co się z nimi wiązało; szczególnie jeśli chodziło o jego matkę, więc nie naciskał.
Jedno z tych wszystkich miejsc, które widział, spodobało mu się szczególnie. Były to schodki pod jakimś starym mostem. To tam spędzili najwięcej czasu, po prostu siedząc i rozmawiając o wszystkim i o niczym. Czas uciekał nieubłaganie, zostawiając za sobą ciemne niebo i chłód. Nawet sami nie spostrzegli, kiedy znaleźli się tak blisko siebie, stykając się ramionami. Podobno to miało pomóc w utrzymaniu ciepła, tak przynajmniej twierdził Michael. Czy to na prawdę działało? Może. Od czasu do czasu udało się poczuć Chester’owi ciepło bijące od ciała pół-Japończyka. Wiatrzyk zaczął się nasilać.
I wtedy to poczuł. Z lekkim podmuchem wiatru dotarł do niego zapach należący do Mike'a.
Słodka, piżmowa woń mieszała się z otoczeniem, otulając go. Nie był on ciężki, czy duszący, jakby można było się spodziewać. Wręcz przeciwnie - zapach był kuszący i delikatny, prawie, że niewyczuwalny. Pewnie, gdyby nie podmuch wiatru, wcale by go nie poczuł; wcale nie zapadł by mu w pamięci.
Siedzieli więc tam, rozmawiając po cichu, jakby bojąc się, że zbyt głośny ton głosu spłoszy drugą osobę. Blondyn za wszelką cenę próbował nie panikować, gdy od czasu do czasu, poczuł na swojej twarzy ciepły oddech, należący do młodszego mężczyzny. Mimo, że doskonale wiedział, iż Mike nie miał złych zamiarów, to i tak dłonie mu się pociły, a po plecach przebiegały zimne dreszcze.
Potrzebował kilku chwil, aby się uspokoić i zrelaksować; jak zwykle jego wszystkie mięśnie było spięte. Nie chciał jednak ponownie uciekać od niego, tak jak to zrobił podczas ich pierwszego spotkania, albo w samochodzie, w drodze do Kalifornii. Nie chciał dawać mu jakichkolwiek powodów do obwiniania się, bo nic, co zmuszało go do takiego zachowania, nie było winą Shinody.
Czas uciekał jak szalony, a oni tkwili tam, wymieniając słowa, spojrzenia i uśmiechy.
Owszem, wiedzieli, że zrobiło się późno, gdy na ciemnym, wręcz czarnym niebie pojawił się księżyc i gwiazdy, ale nie zdawali sobie sprawy, że rozmawiali tak niemal do pierwszej.
Chester wstrzymał oddech, gdy ciszę panującą w całym domu przerwał szczęk zamka. Normalnie zganiłby się w myślach, za tak paranoiczne zachowanie, ale nie tym razem.
Czemu, zapytacie?
Przecież to mogli być rodzice Shinody, prawda?
Otóż nie. Dwudziestojednolatek mieszkał sam. Jego ojciec mieszkał i pracował w innym, większym mieście. Przeprowadził się, aby zaoszczędzić na dojazdach. Mike został w Agoura Hills, ze względu na szkołę, zespół i przyjaciół. Co miesiąc dostawał pieniądze, by opłacić rachunki i jakoś tam się utrzymać. Jedynym jego obowiązkiem, było dbanie o to, aby dom stał w jednym kawałku.
Żona Pana Shinody, a zarówno matka Michael'a... Cóż, ona to już zupełnie inna historia.
Starszy mężczyzna zerknął w stronę pół-Japończyka poważnie zaniepokojony. On jednak dalej spał w najlepsze.
Chester zamarł, nasłuchując. Z dołu dochodziły odgłosy kroków i ciche szepty. Przygryzł wargę, zastanawiając się co powinien zrobić. Wstać, zacząć biegać i krzyczeć? Czy może siedzieć cicho jak myszka? Nie wiedział.
Czekał więc.
Jego serce zaczęło szybciej bić, a dłonie drgać. Próbował się uspokoić, myślami, że może to jednak ojciec Mike’a postanowił go odwiedzić, czy może ktoś inny z jego rodziny; że włamywacze, bądź złodzieje przychodzą przeważnie w nocy i nic im nie grozi, jednak nic nie pomagało. W brzuchu i tak czuł dziwny skurcz, a w płucach jakby brakowało mu powietrza.
- Chester, jesteś mężczyzną, do cholery!
Wymamrotał pod nosem, wściekły na siebie samego. Zachowywał się gorzej niż paranoik; zachowywał się jak baba.
Nie mógł nic poradzić na to, że o mało nie podskoczył, gdy kroki zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej. Zaczęły się zbliżać. Aż za dobrze pamiętał podobne sytuacje, które miały miejsce w jego dzieciństwie i które prześladowały go do tej pory.
Nadal przyciskając swój policzek do poduszki, otulony kołdrą, wpatrywał się w zamknięte drzwi pokoju. Zaledwie po kilku sekundach, klamka powędrowała w dół, a ostatnia rzecz, która oddzielała pomieszczenie od przedpokoju zaczęła ustępować. W przejściu pojawiła się sylwetka jakiegoś Koreańczyka, a tuż za nim ujrzał mężczyznę z burzą loków na głowie.
Poczuł się tak idiotycznie, że miał ochotę wyśmiać samego siebie. Wszystko nagle stało się tak oczywiste. Joe i Brad - o ile dobrze pamiętał opisy, które Michael podał mu dzień wcześniej.
Zauważyli jego spojrzenie i uśmiechnęli się, przykładając palec wskazujący do swoich ust, dając mu znak, aby siedział – czy może raczej leżał – cicho. Oni sami podeszli bezszelestnie do łóżka, na którym spał niczego nieświadomy, ciemnowłosy mężczyzna. Z szatańskimi uśmiechami na twarzy rzucili się na niego. Dosłownie.
- Mike!
Wykrzyknął Brad, dźwięcznie przeciągając samogłoskę w jego imieniu.
- Mikey, wstawaj!
Zawtórował mu Koreańczyk, wypowiadając te dwa słowa, głośno i wyraźnie, w prost do biednego ucha Shinody.
Blondyn ukrył twarz w poduszce by powstrzymać, albo chociaż ukryć ogarniające go rozbawienie. Zirytowany pomruk, który wydostał się z gardła pół-Japończyka zdecydowanie zbyt bardzo przypominał syczenie zdenerwowanego kota. Kiedy tylko ten nietypowy odgłos dotarł do uszu Bennington’a, przed oczami niemal od razu stanął mu obraz Michael’a z kocimi wąsami i uszami, co wywołało u niego histeryczny śmiech, który za wszelką próbował stłumić poduszką.
Bezskutecznie.
Dwójka przyjaciół także poszła w ślady blondyna i wybuchnęła śmiechem, gdy biedna i wściekła ofiara ich żartu złapała za swoją kołdrę, przykrywając się nią po sam czubek głowy, zupełnie jakby to miało sprawić, iż głośne śmiechy i ich właściciele znikną.
- Spikey, no nie bądź taki!
Wyraźnie rozbawiony Hanh, chwycił róg pościeli i mocno szarpnął, odkrywając Michael’a do połowy. Mężczyzna wymamrotał coś niewyraźnie pod nosem, prawdopodobnie przeklinając dwójkę oprawców.
- Co Was tak śmieszy?
Warknął nadal oburzony, kładąc się na plecach i w końcu otwierając oczy. Z cichym westchnięciem, dźwignął się na łokciach i spojrzał zmrużonymi oczami w stronę Brad’a i Joe, którzy pokładali się ze śmiechu. I to na dodatek jeszcze na jego łóżku.
Chester nadal ukrywał twarz w poduszce, jednak tym razem próbując się uspokoić, gdyż cały drżał. Ze śmiechu, oczywiście.
- Ty nas śmieszysz.
Wydusił pomiędzy jednym, a drugim wybuchem śmiechu. Sam nie wiedział skąd wzięła się u niego taka nagła zmiana nastroju, ale nie zawracał sobie tym zbytnio głowy, po prostu poddał się swoim uczuciom, korzystając z chwili radości. Kiedy już odrobinę się uspokoił, ponownie podniósł głowę i spojrzał w stronę Mike’a. Siedział na łóżku, nadal do połowy przykryty kołdrą i przecierał pięściami swoje oczy, by odgonić zmęczenie i być bardziej przytomnym. Spokój nie trwał długo, bo blondyn po raz kolejny wybuchnął śmiechem, gdy przed oczami ponownie ujrzał twarz dwudziestojednoletniego Michael’a z namalowanymi, czarnymi wąsami i z tego samego koloru uszami, wystającymi z pomiędzy jego czarnych, zmierzwionych włosów. Zaspany Shinoda, przecierający swoje oczy leniwymi, powolnymi ruchami zbyt bardzo przypominał mu kota.
- A konkretniej?
Rzucił swojemu towarzyszowi pytające spojrzenie, w między czasie zrzucając pozostałą dwójkę ze swojego łóżka. Jego oczy nadal były przesiąknięte zmęczeniem, jednak wydawał się teraz jakby bardziej rozbudzony i bardziej świadomy tego, co działo się wokół niego. Mimo, że chciał udawać obrażonego i oburzonego faktem, iż Bennington i reszta go wyśmiewają, to nie potrafił. Widząc szeroki uśmiech goszczący na ustach Chester’a, sam się uśmiechnął pod nosem, kręcąc głową rozbawiony faktem, iż mężczyzna miał wyraźne problemy z wysłowieniem się, przez ogarniające go rozbawienie.
Zerknął przelotnie na zegar. Dziesiąta.
No tak, już wiedział, czemu zawdzięczał tą cudowną pobudkę. Obiecał reszcie zespołu, że rano się z nimi skontaktuje i się umówią, ale tego nie zrobił, więc najwidoczniej oni sami postanowili ustalić spotkanie. Zapomnieli tylko – raczej celowo – poinformować go o tym, że wpadną.
Ponownie spojrzał na Chester’a, nie przejmując się oburzonymi pomrukami dochodzącymi z podłogi, na której nadal znajdowali się Hahn i Delson.
- Po prostu...
Urwał, przeciągając ostatnią literę.
- Po prostu?
Powtórzył młodszy mężczyzna, chcąc skłonić drugiego do kontynuacji.
- Brzmiałeś i wyglądałeś jak...
Kolejna pauza i kolejne przeciągnięcie ostatniego wyrazu wraz z cichym chichotem, wydobywającym się z ust Chaz’a.
- ... jak kot!
- Jak kot?!
Starszy mężczyzna zaśmiał się, tym razem już ciszej, widząc zdziwiony wyraz twarzy pół-Japończyka. Bennington musiał przyznać, że wyglądał na swój dziwny, pokręcony sposób całkiem uroczo, ze zmarszczonymi brwiami, które powędrowały w górę; z brązowymi oczami, które zrobiły się większe i z czystym zdziwieniem i zdezorientowaniem wymalowanym na twarzy, a także ukrytym w brązowych tęczówkach.
- Miau!
Mruknął – czy może zamruczał - z szatańskim uśmiechem, wykonując jakiś nieokreślony ruch dłonią. Jak gdyby coś zaciskał, bądź łapał w powietrzu.
- Wariat.
Tym razem to Michael zaśmiał się głośno, chwytając swoją poduszkę i rzucając nią w stronę Chester’a. Trafiła prosto w jego głowę, na co mężczyzna otworzył szeroko buzię, udając wielce oburzonego.
- Wariat i diabeł.
Stwierdził Joe podnosząc się z podłogi i posyłając jeszcze w między czasie Shinodzie mordercze spojrzenie za spowodowanie, w tak brutalny sposób, bliskiego i bolesnego spotkania z podłogą.
- Ja tu przybyłem, nastawiony na spotkanie z anielskim Chester’em, a dostałem diabła wcielonego.
Mruknął, otrzepując swojego ubrania z niewidzialnego kurzu. Bez skrępowania zajął miejsce w ulubionym fotelu Mike’a, nie spuszczając Bennington’a z oczu. Blondyn natomiast słysząc swoje imię w ustach Koreańczyka, spojrzał na niego, posyłając mu pytające spojrzenie, gdy sens wypowiedzianych słów do niego dotarł.
- Kiedy Joe usłyszał Twoje demo, stwierdził, że masz głos jak Anioł.
Tym razem to Brad zajął głos, wyjaśniając, a także podnosząc się z podłogi i siadając na brzegu łóżka pół-Japończyka. Tym razem darował sobie rzucanie się i przygniatanie go swoim ciężarem ciała. Nie chciał wylądować na ziemi po raz drugi tego samego dnia.
- Tak przy okazji – jestem Brad.
Dodał posyłając starszemu mężczyźnie najbardziej przyjazny uśmiech, na jaki było go stać.
Blondyn także uśmiechnął się do niego, jednak nie co słabiej. Nigdy nie lubił poznawać nowych ludzi; był ostrożny. Mimo, iż ta dwójka wydawała się całkiem sympatyczna, to stare nawyki dały o sobie znać.
- A ten drugi, o tam...
Wskazał ruchem głowy na Koreańczyka, który nadal nie spuszczał wzroku z Bennington’a.
- ... to Joe.
Mężczyzna nic nie powiedział, jedynie wpatrywał się z poważnym wyrazem twarzy w blondyna, który nie wiedział, jak miał się zachować. Wzrok wydawał się niemal morderczy. Lekko się spiął, gdy spojrzenie nadal intensywnie spoczywało na jego sylwetce, a na twarzy mężczyzny, siedzącego w fotelu nie było żadnych pozytywnych emocji. Powaga i jakby chęć uduszenia go własnymi rękoma, były jedynymi odczuciami, które mógł wyczytać z jego twarzy.
Odniósł nieodparte wrażenie, że nie za bardzo za nim przepadał i zaczął panikować. Jeśli się z nim nie dogada, straci szansę na dołączenie do zespołu, czyż nie?
Uspokoił się dopiero po kilku minutach, gdy do jego uszu dotarł głośny, wręcz histeryczny śmiech. Zdezorientowany spojrzał na Koreańczyka.
- Żartowałem! Człowieku, żebyś Ty widział swoją minę!
Wykrzyknął, tym razem tonem przepełnionym od pozytywnych emocji i ponownie się zaśmiał, widocznie zadowolony i usatysfakcjonowany, że kawał mu się udał. Pozostała dwójka westchnęła tylko znudzona; żadna nowość. Robił to za każdym razem, gdy poznawali kogoś nowego. Biedny Rob, a mało nie uciekł z krzykiem, gdy Hanh postanowił i jemu wykręcić ten sam numer.
- Kiedy przyjdzie reszta?
Wtrącił Mike, podnosząc się do pozycji stojącej i od niechcenia poprawiając łóżko. Odpuścił jednak po paru sekundach, gdy pościel ciągle robiła mu na złość, nie chcąc złożyć się prosto i spojrzał pytająco na Brad’a, a następnie na Joe.
- Gdy w końcu tu posprzątasz, Noda.
Wredny uśmiech pojawił się na twarzy Koreańczyka, gdy chwycił pierwszą lepszą rzecz, znajdującą się w zasięgu jego dłoni i rzucił nią w Michael’a. W ten oto sposób koszulka, która za pewne nie należała do najświeższych, wylądowała na głowie, czy może raczej na jego twarzy.
- A od czego mam Ciebie, Hanh, hm?
Z szerokim uśmiechem odrzucił brudną koszulkę, obserwując jak ląduje na głowie mężczyzny, który skrzywił się niesamowicie. Chester obserwował wszystkie ich poczynania z uśmiechem na ustach i błyskiem w oczach. Był pewien, że zapowiada się ciekawy dzień.
Ciche odgłosy dwóch spokojnych oddechów rozbrzmiewały w powietrzu, mieszając się ze sobą wzajemnie. Błogi spokój panujący w pomieszczeniu i świadomość obecności Michael'a wnosiły do atmosfery coś, co sprawiało, że starszy mężczyzna poczuł to, czego nie miał okazji doświadczyć od miesięcy; poczuł, że gdzieś należy. Poczuł, że właśnie to jest właściwe miejsce dla niego.
To wszystko może wydawać się Wam absurdalne, bo ile oni się znali? Dwa, może trzy dni.
Ale uwierzcie na słowo; jeśli człowiek od dłuższego czasu poszukiwał samego siebie, jeśli był w tak wielu miejscach i mimo tego, nadal nie odnalazł swojej zagubionej cząstki i odpowiedniego miejsca dla niej i siebie, to kiedy w końcu się to staje; kiedy w końcu to odnajduje - wie od razu.
Tak po prostu wie. Czuje.
Czy kiedykolwiek idąc chodnikiem, w pochmurny czy też słoneczny dzień, patrząc na swój własny cień, poczuliście jakby nie był on Wasz? Jakbyście patrzyli na niego, niczym na coś zupełnie Wam obcego? Na coś co wcale nie należy do Was, lecz do kogoś innego? Mimo rozpoznawalnych kształtów i kontur, mimo prawdziwej fizycznej przynależności, widzieliście w swoim czarnym odbiciu kogoś innego?
Czy kiedykolwiek przechodząc przez znane Wam ulice, pośród znajomych twarzy czuliście się obco? Czuliście się zagubieni, nie potrafiąc się odnaleźć?
Znając każdy najmniejszy detal... Mieliście wrażenie, że widzicie doskonale znaną Wam okolicę po raz pierwszy w życiu?
Czy kiedykolwiek pośród tysiąca znajomych twarzy poczuliście się samotni? Na prawdę samotni, zupełnie jakbyście byli jedyną osobą na całym świecie?
Czy kiedykolwiek wyglądając przez okno - po którym spływało tysiące kropel deszczu - widząc promyk słońca, przebijający się przez ciężkie, szare chmury, poczuliście, że nie jest on przeznaczony dla Was? Że ten znak, mówiący, iż po deszczu zawsze wychodzi słońce; że aby było lepiej, to musi być gorzej, wcale nie jest kierowany w Waszą stronę? Że jest przekazem dla wszystkich innych, oprócz Was?
Czy kiedykolwiek poczuliście, jakby ktoś zebrał wszystkie przeciwności losu i problemy, włożył je do jednego pudełka i podrzucił je wprost pod Wasze nogi?
Czy kiedykolwiek odnieśliście wrażenie, że ktoś Was słucha, ale tak na prawdę Was nie słyszy? Jest głuchy na Wasz ból, smutek, cierpienie, żal, bezsilność, błaganie i wołanie o pomoc ukryte za słowami "Wszystko w porządku"?
Czy kiedykolwiek poczuliście się jak przyczyna wszystkich problemów wokół Was? Odnieśliście wrażenie, że niektórym zdecydowanie byłoby lepiej bez Was na tym świecie?
Czy kiedykolwiek poczuliście, że nie jesteście sobą, nie jesteście całością? Że brakuje Wam jakiejś części siebie samego?
Tak? To wiecie jak Chester czuł się przez większość swojego życia.
Nie? To możecie jedynie wyobrazić sobie te okropne uczucie pustki i zagubienia i ten okropny ból. Okropną świadomość, mówiącą Wam, że nie należycie do tego miejsca, w którym się znajdujecie, żyjecie i mieszkacie. W każdym tego słowa znaczeniu.
Po prostu nie należycie; nie pasujecie niczym kawałek zupełnie innej, odmiennej układanki, który znalazł się przez pomyłkę w innym pudełku.
Wsłuchując się w równomierne oddechy, należące do niego samego i czarnowłosego mężczyzny leżącego kilka kroków nieopodal, poczuł że odnalazł brakujący kawałek siebie.
Uświadomił to sobie także, gdy wróciły wspomnienia z całego dnia spędzonego z resztą zespołu. Począwszy od ich pobudki, którą zaserwowali Mike’owi, przez jego przesłuchanie, które było tylko zwykłą formalnością, aż po szalony wieczór gier wideo, pełen śmiechu i piwa.
Odnalazł tą brakującą cząstkę, która przez ten cały czas była nigdzie indziej, tylko tu.
Znalazł ją.
Właśnie tu – u boku Mike’a i reszty.
Poczuł się w pełni sobą; poczuł się kompletny.
------------------------------------------------------
Wiem, wiem! Przyznaję się bez bicia - rozdział jest tragiczny. Nie wnosi nic nowego do opowiadania. Jakoś nie mogłam napisać nic innego, zero natchnienia, ale obiecuję, że kolejny powinien być już lepszy. Przynajmniej się postaram, żeby tak było.
Słodka, piżmowa woń mieszała się z otoczeniem, otulając go. Nie był on ciężki, czy duszący, jakby można było się spodziewać. Wręcz przeciwnie - zapach był kuszący i delikatny, prawie, że niewyczuwalny. Pewnie, gdyby nie podmuch wiatru, wcale by go nie poczuł; wcale nie zapadł by mu w pamięci.
Siedzieli więc tam, rozmawiając po cichu, jakby bojąc się, że zbyt głośny ton głosu spłoszy drugą osobę. Blondyn za wszelką cenę próbował nie panikować, gdy od czasu do czasu, poczuł na swojej twarzy ciepły oddech, należący do młodszego mężczyzny. Mimo, że doskonale wiedział, iż Mike nie miał złych zamiarów, to i tak dłonie mu się pociły, a po plecach przebiegały zimne dreszcze.
Potrzebował kilku chwil, aby się uspokoić i zrelaksować; jak zwykle jego wszystkie mięśnie było spięte. Nie chciał jednak ponownie uciekać od niego, tak jak to zrobił podczas ich pierwszego spotkania, albo w samochodzie, w drodze do Kalifornii. Nie chciał dawać mu jakichkolwiek powodów do obwiniania się, bo nic, co zmuszało go do takiego zachowania, nie było winą Shinody.
Czas uciekał jak szalony, a oni tkwili tam, wymieniając słowa, spojrzenia i uśmiechy.
Owszem, wiedzieli, że zrobiło się późno, gdy na ciemnym, wręcz czarnym niebie pojawił się księżyc i gwiazdy, ale nie zdawali sobie sprawy, że rozmawiali tak niemal do pierwszej.
Chester wstrzymał oddech, gdy ciszę panującą w całym domu przerwał szczęk zamka. Normalnie zganiłby się w myślach, za tak paranoiczne zachowanie, ale nie tym razem.
Czemu, zapytacie?
Przecież to mogli być rodzice Shinody, prawda?
Otóż nie. Dwudziestojednolatek mieszkał sam. Jego ojciec mieszkał i pracował w innym, większym mieście. Przeprowadził się, aby zaoszczędzić na dojazdach. Mike został w Agoura Hills, ze względu na szkołę, zespół i przyjaciół. Co miesiąc dostawał pieniądze, by opłacić rachunki i jakoś tam się utrzymać. Jedynym jego obowiązkiem, było dbanie o to, aby dom stał w jednym kawałku.
Żona Pana Shinody, a zarówno matka Michael'a... Cóż, ona to już zupełnie inna historia.
Starszy mężczyzna zerknął w stronę pół-Japończyka poważnie zaniepokojony. On jednak dalej spał w najlepsze.
Chester zamarł, nasłuchując. Z dołu dochodziły odgłosy kroków i ciche szepty. Przygryzł wargę, zastanawiając się co powinien zrobić. Wstać, zacząć biegać i krzyczeć? Czy może siedzieć cicho jak myszka? Nie wiedział.
Czekał więc.
Jego serce zaczęło szybciej bić, a dłonie drgać. Próbował się uspokoić, myślami, że może to jednak ojciec Mike’a postanowił go odwiedzić, czy może ktoś inny z jego rodziny; że włamywacze, bądź złodzieje przychodzą przeważnie w nocy i nic im nie grozi, jednak nic nie pomagało. W brzuchu i tak czuł dziwny skurcz, a w płucach jakby brakowało mu powietrza.
- Chester, jesteś mężczyzną, do cholery!
Wymamrotał pod nosem, wściekły na siebie samego. Zachowywał się gorzej niż paranoik; zachowywał się jak baba.
Nie mógł nic poradzić na to, że o mało nie podskoczył, gdy kroki zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej. Zaczęły się zbliżać. Aż za dobrze pamiętał podobne sytuacje, które miały miejsce w jego dzieciństwie i które prześladowały go do tej pory.
Nadal przyciskając swój policzek do poduszki, otulony kołdrą, wpatrywał się w zamknięte drzwi pokoju. Zaledwie po kilku sekundach, klamka powędrowała w dół, a ostatnia rzecz, która oddzielała pomieszczenie od przedpokoju zaczęła ustępować. W przejściu pojawiła się sylwetka jakiegoś Koreańczyka, a tuż za nim ujrzał mężczyznę z burzą loków na głowie.
Poczuł się tak idiotycznie, że miał ochotę wyśmiać samego siebie. Wszystko nagle stało się tak oczywiste. Joe i Brad - o ile dobrze pamiętał opisy, które Michael podał mu dzień wcześniej.
Zauważyli jego spojrzenie i uśmiechnęli się, przykładając palec wskazujący do swoich ust, dając mu znak, aby siedział – czy może raczej leżał – cicho. Oni sami podeszli bezszelestnie do łóżka, na którym spał niczego nieświadomy, ciemnowłosy mężczyzna. Z szatańskimi uśmiechami na twarzy rzucili się na niego. Dosłownie.
- Mike!
Wykrzyknął Brad, dźwięcznie przeciągając samogłoskę w jego imieniu.
- Mikey, wstawaj!
Zawtórował mu Koreańczyk, wypowiadając te dwa słowa, głośno i wyraźnie, w prost do biednego ucha Shinody.
Blondyn ukrył twarz w poduszce by powstrzymać, albo chociaż ukryć ogarniające go rozbawienie. Zirytowany pomruk, który wydostał się z gardła pół-Japończyka zdecydowanie zbyt bardzo przypominał syczenie zdenerwowanego kota. Kiedy tylko ten nietypowy odgłos dotarł do uszu Bennington’a, przed oczami niemal od razu stanął mu obraz Michael’a z kocimi wąsami i uszami, co wywołało u niego histeryczny śmiech, który za wszelką próbował stłumić poduszką.
Bezskutecznie.
Dwójka przyjaciół także poszła w ślady blondyna i wybuchnęła śmiechem, gdy biedna i wściekła ofiara ich żartu złapała za swoją kołdrę, przykrywając się nią po sam czubek głowy, zupełnie jakby to miało sprawić, iż głośne śmiechy i ich właściciele znikną.
- Spikey, no nie bądź taki!
Wyraźnie rozbawiony Hanh, chwycił róg pościeli i mocno szarpnął, odkrywając Michael’a do połowy. Mężczyzna wymamrotał coś niewyraźnie pod nosem, prawdopodobnie przeklinając dwójkę oprawców.
- Co Was tak śmieszy?
Warknął nadal oburzony, kładąc się na plecach i w końcu otwierając oczy. Z cichym westchnięciem, dźwignął się na łokciach i spojrzał zmrużonymi oczami w stronę Brad’a i Joe, którzy pokładali się ze śmiechu. I to na dodatek jeszcze na jego łóżku.
Chester nadal ukrywał twarz w poduszce, jednak tym razem próbując się uspokoić, gdyż cały drżał. Ze śmiechu, oczywiście.
- Ty nas śmieszysz.
Wydusił pomiędzy jednym, a drugim wybuchem śmiechu. Sam nie wiedział skąd wzięła się u niego taka nagła zmiana nastroju, ale nie zawracał sobie tym zbytnio głowy, po prostu poddał się swoim uczuciom, korzystając z chwili radości. Kiedy już odrobinę się uspokoił, ponownie podniósł głowę i spojrzał w stronę Mike’a. Siedział na łóżku, nadal do połowy przykryty kołdrą i przecierał pięściami swoje oczy, by odgonić zmęczenie i być bardziej przytomnym. Spokój nie trwał długo, bo blondyn po raz kolejny wybuchnął śmiechem, gdy przed oczami ponownie ujrzał twarz dwudziestojednoletniego Michael’a z namalowanymi, czarnymi wąsami i z tego samego koloru uszami, wystającymi z pomiędzy jego czarnych, zmierzwionych włosów. Zaspany Shinoda, przecierający swoje oczy leniwymi, powolnymi ruchami zbyt bardzo przypominał mu kota.
- A konkretniej?
Rzucił swojemu towarzyszowi pytające spojrzenie, w między czasie zrzucając pozostałą dwójkę ze swojego łóżka. Jego oczy nadal były przesiąknięte zmęczeniem, jednak wydawał się teraz jakby bardziej rozbudzony i bardziej świadomy tego, co działo się wokół niego. Mimo, że chciał udawać obrażonego i oburzonego faktem, iż Bennington i reszta go wyśmiewają, to nie potrafił. Widząc szeroki uśmiech goszczący na ustach Chester’a, sam się uśmiechnął pod nosem, kręcąc głową rozbawiony faktem, iż mężczyzna miał wyraźne problemy z wysłowieniem się, przez ogarniające go rozbawienie.
Zerknął przelotnie na zegar. Dziesiąta.
No tak, już wiedział, czemu zawdzięczał tą cudowną pobudkę. Obiecał reszcie zespołu, że rano się z nimi skontaktuje i się umówią, ale tego nie zrobił, więc najwidoczniej oni sami postanowili ustalić spotkanie. Zapomnieli tylko – raczej celowo – poinformować go o tym, że wpadną.
Ponownie spojrzał na Chester’a, nie przejmując się oburzonymi pomrukami dochodzącymi z podłogi, na której nadal znajdowali się Hahn i Delson.
- Po prostu...
Urwał, przeciągając ostatnią literę.
- Po prostu?
Powtórzył młodszy mężczyzna, chcąc skłonić drugiego do kontynuacji.
- Brzmiałeś i wyglądałeś jak...
Kolejna pauza i kolejne przeciągnięcie ostatniego wyrazu wraz z cichym chichotem, wydobywającym się z ust Chaz’a.
- ... jak kot!
- Jak kot?!
Starszy mężczyzna zaśmiał się, tym razem już ciszej, widząc zdziwiony wyraz twarzy pół-Japończyka. Bennington musiał przyznać, że wyglądał na swój dziwny, pokręcony sposób całkiem uroczo, ze zmarszczonymi brwiami, które powędrowały w górę; z brązowymi oczami, które zrobiły się większe i z czystym zdziwieniem i zdezorientowaniem wymalowanym na twarzy, a także ukrytym w brązowych tęczówkach.
- Miau!
Mruknął – czy może zamruczał - z szatańskim uśmiechem, wykonując jakiś nieokreślony ruch dłonią. Jak gdyby coś zaciskał, bądź łapał w powietrzu.
- Wariat.
Tym razem to Michael zaśmiał się głośno, chwytając swoją poduszkę i rzucając nią w stronę Chester’a. Trafiła prosto w jego głowę, na co mężczyzna otworzył szeroko buzię, udając wielce oburzonego.
- Wariat i diabeł.
Stwierdził Joe podnosząc się z podłogi i posyłając jeszcze w między czasie Shinodzie mordercze spojrzenie za spowodowanie, w tak brutalny sposób, bliskiego i bolesnego spotkania z podłogą.
- Ja tu przybyłem, nastawiony na spotkanie z anielskim Chester’em, a dostałem diabła wcielonego.
Mruknął, otrzepując swojego ubrania z niewidzialnego kurzu. Bez skrępowania zajął miejsce w ulubionym fotelu Mike’a, nie spuszczając Bennington’a z oczu. Blondyn natomiast słysząc swoje imię w ustach Koreańczyka, spojrzał na niego, posyłając mu pytające spojrzenie, gdy sens wypowiedzianych słów do niego dotarł.
- Kiedy Joe usłyszał Twoje demo, stwierdził, że masz głos jak Anioł.
Tym razem to Brad zajął głos, wyjaśniając, a także podnosząc się z podłogi i siadając na brzegu łóżka pół-Japończyka. Tym razem darował sobie rzucanie się i przygniatanie go swoim ciężarem ciała. Nie chciał wylądować na ziemi po raz drugi tego samego dnia.
- Tak przy okazji – jestem Brad.
Dodał posyłając starszemu mężczyźnie najbardziej przyjazny uśmiech, na jaki było go stać.
Blondyn także uśmiechnął się do niego, jednak nie co słabiej. Nigdy nie lubił poznawać nowych ludzi; był ostrożny. Mimo, iż ta dwójka wydawała się całkiem sympatyczna, to stare nawyki dały o sobie znać.
- A ten drugi, o tam...
Wskazał ruchem głowy na Koreańczyka, który nadal nie spuszczał wzroku z Bennington’a.
- ... to Joe.
Mężczyzna nic nie powiedział, jedynie wpatrywał się z poważnym wyrazem twarzy w blondyna, który nie wiedział, jak miał się zachować. Wzrok wydawał się niemal morderczy. Lekko się spiął, gdy spojrzenie nadal intensywnie spoczywało na jego sylwetce, a na twarzy mężczyzny, siedzącego w fotelu nie było żadnych pozytywnych emocji. Powaga i jakby chęć uduszenia go własnymi rękoma, były jedynymi odczuciami, które mógł wyczytać z jego twarzy.
Odniósł nieodparte wrażenie, że nie za bardzo za nim przepadał i zaczął panikować. Jeśli się z nim nie dogada, straci szansę na dołączenie do zespołu, czyż nie?
Uspokoił się dopiero po kilku minutach, gdy do jego uszu dotarł głośny, wręcz histeryczny śmiech. Zdezorientowany spojrzał na Koreańczyka.
- Żartowałem! Człowieku, żebyś Ty widział swoją minę!
Wykrzyknął, tym razem tonem przepełnionym od pozytywnych emocji i ponownie się zaśmiał, widocznie zadowolony i usatysfakcjonowany, że kawał mu się udał. Pozostała dwójka westchnęła tylko znudzona; żadna nowość. Robił to za każdym razem, gdy poznawali kogoś nowego. Biedny Rob, a mało nie uciekł z krzykiem, gdy Hanh postanowił i jemu wykręcić ten sam numer.
- Kiedy przyjdzie reszta?
Wtrącił Mike, podnosząc się do pozycji stojącej i od niechcenia poprawiając łóżko. Odpuścił jednak po paru sekundach, gdy pościel ciągle robiła mu na złość, nie chcąc złożyć się prosto i spojrzał pytająco na Brad’a, a następnie na Joe.
- Gdy w końcu tu posprzątasz, Noda.
Wredny uśmiech pojawił się na twarzy Koreańczyka, gdy chwycił pierwszą lepszą rzecz, znajdującą się w zasięgu jego dłoni i rzucił nią w Michael’a. W ten oto sposób koszulka, która za pewne nie należała do najświeższych, wylądowała na głowie, czy może raczej na jego twarzy.
- A od czego mam Ciebie, Hanh, hm?
Z szerokim uśmiechem odrzucił brudną koszulkę, obserwując jak ląduje na głowie mężczyzny, który skrzywił się niesamowicie. Chester obserwował wszystkie ich poczynania z uśmiechem na ustach i błyskiem w oczach. Był pewien, że zapowiada się ciekawy dzień.
Ciche odgłosy dwóch spokojnych oddechów rozbrzmiewały w powietrzu, mieszając się ze sobą wzajemnie. Błogi spokój panujący w pomieszczeniu i świadomość obecności Michael'a wnosiły do atmosfery coś, co sprawiało, że starszy mężczyzna poczuł to, czego nie miał okazji doświadczyć od miesięcy; poczuł, że gdzieś należy. Poczuł, że właśnie to jest właściwe miejsce dla niego.
To wszystko może wydawać się Wam absurdalne, bo ile oni się znali? Dwa, może trzy dni.
Ale uwierzcie na słowo; jeśli człowiek od dłuższego czasu poszukiwał samego siebie, jeśli był w tak wielu miejscach i mimo tego, nadal nie odnalazł swojej zagubionej cząstki i odpowiedniego miejsca dla niej i siebie, to kiedy w końcu się to staje; kiedy w końcu to odnajduje - wie od razu.
Tak po prostu wie. Czuje.
Czy kiedykolwiek idąc chodnikiem, w pochmurny czy też słoneczny dzień, patrząc na swój własny cień, poczuliście jakby nie był on Wasz? Jakbyście patrzyli na niego, niczym na coś zupełnie Wam obcego? Na coś co wcale nie należy do Was, lecz do kogoś innego? Mimo rozpoznawalnych kształtów i kontur, mimo prawdziwej fizycznej przynależności, widzieliście w swoim czarnym odbiciu kogoś innego?
Czy kiedykolwiek przechodząc przez znane Wam ulice, pośród znajomych twarzy czuliście się obco? Czuliście się zagubieni, nie potrafiąc się odnaleźć?
Znając każdy najmniejszy detal... Mieliście wrażenie, że widzicie doskonale znaną Wam okolicę po raz pierwszy w życiu?
Czy kiedykolwiek pośród tysiąca znajomych twarzy poczuliście się samotni? Na prawdę samotni, zupełnie jakbyście byli jedyną osobą na całym świecie?
Czy kiedykolwiek wyglądając przez okno - po którym spływało tysiące kropel deszczu - widząc promyk słońca, przebijający się przez ciężkie, szare chmury, poczuliście, że nie jest on przeznaczony dla Was? Że ten znak, mówiący, iż po deszczu zawsze wychodzi słońce; że aby było lepiej, to musi być gorzej, wcale nie jest kierowany w Waszą stronę? Że jest przekazem dla wszystkich innych, oprócz Was?
Czy kiedykolwiek poczuliście, jakby ktoś zebrał wszystkie przeciwności losu i problemy, włożył je do jednego pudełka i podrzucił je wprost pod Wasze nogi?
Czy kiedykolwiek odnieśliście wrażenie, że ktoś Was słucha, ale tak na prawdę Was nie słyszy? Jest głuchy na Wasz ból, smutek, cierpienie, żal, bezsilność, błaganie i wołanie o pomoc ukryte za słowami "Wszystko w porządku"?
Czy kiedykolwiek poczuliście się jak przyczyna wszystkich problemów wokół Was? Odnieśliście wrażenie, że niektórym zdecydowanie byłoby lepiej bez Was na tym świecie?
Czy kiedykolwiek poczuliście, że nie jesteście sobą, nie jesteście całością? Że brakuje Wam jakiejś części siebie samego?
Tak? To wiecie jak Chester czuł się przez większość swojego życia.
Nie? To możecie jedynie wyobrazić sobie te okropne uczucie pustki i zagubienia i ten okropny ból. Okropną świadomość, mówiącą Wam, że nie należycie do tego miejsca, w którym się znajdujecie, żyjecie i mieszkacie. W każdym tego słowa znaczeniu.
Po prostu nie należycie; nie pasujecie niczym kawałek zupełnie innej, odmiennej układanki, który znalazł się przez pomyłkę w innym pudełku.
Wsłuchując się w równomierne oddechy, należące do niego samego i czarnowłosego mężczyzny leżącego kilka kroków nieopodal, poczuł że odnalazł brakujący kawałek siebie.
Uświadomił to sobie także, gdy wróciły wspomnienia z całego dnia spędzonego z resztą zespołu. Począwszy od ich pobudki, którą zaserwowali Mike’owi, przez jego przesłuchanie, które było tylko zwykłą formalnością, aż po szalony wieczór gier wideo, pełen śmiechu i piwa.
Odnalazł tą brakującą cząstkę, która przez ten cały czas była nigdzie indziej, tylko tu.
Znalazł ją.
Właśnie tu – u boku Mike’a i reszty.
Poczuł się w pełni sobą; poczuł się kompletny.
------------------------------------------------------
Wiem, wiem! Przyznaję się bez bicia - rozdział jest tragiczny. Nie wnosi nic nowego do opowiadania. Jakoś nie mogłam napisać nic innego, zero natchnienia, ale obiecuję, że kolejny powinien być już lepszy. Przynajmniej się postaram, żeby tak było.
Rozdział wcale nie jest tragiczny! Wprawdzie liczyłam, że opiszesz dzień Chestera i chłopaków, ale to, co napisałaś... czułam się, jakbym czytała o samej sobie. Zdecydowanie rozumiem Chaza w stu procentach.
OdpowiedzUsuńA teraz coś wesołego, żeby nie smucić - Mike z wąsami jako taki słodki kociak - hahahahaha, padłam! xD No i Joe nieźle nabrał Benningtona, już myślałam, że naprawdę go nie polubił czy coś, a tutaj taki kawał! :D
Pozdrawiam i dziękuję za komentarz u mnie. :)
Tragiczny nie jest, no ale na pewno nie najlepszy. W porównaniu z poprzednimi, bo wiemy, na ile Cię stać. Ale oczywiście i tak piszesz niesamowicie i bardzo lubię tego bloga <3.
OdpowiedzUsuńNie mogę się już doczekać jakby większych akcji pomiędzy Chazem i Mike'iem. :3 Bo skoro to bennoda, to coś będzie...Nie?
I powiem Ci, że uwielbiam wygląd tego bloga. Te zdjęcia... jaram się nimi. One w tym moim małym świecie pozwalają mi wierzyć, że gdzieś głęboko bennoda istnieje!
Pozdrawiam i życzę weny! :*
Będzie, będzie. Na sto procent, powiedzmy, że po prostu próbuję opisać wszystko od początku xd
UsuńDziękuję bardzo za miłe słowa i mam nadzieję, że wena nie opuściła mnie całkowicie xd
Co do zdjęć to się zgadzam, daje trochę nadziei na to, że jednak ta Bennoda istnieje, no bo wystarczy spojrzeć tylko na pierwsze zdjęcie *.*
Także pozdrawiam ;3
To świetnie *__* OK, ok, rozumiem, wolałam się upewnić!
OdpowiedzUsuńNa pewno nie opuściła, co Ty!
DOKŁADNIE. Ja tam choć w małym stopniu w to wierzę! :3
mnie osobiście rozdział bardzo się podobał.. jakoś tak do mnie dotarł i utkwił we mnie na dłuższą chwilę. zwłaszcza te fragmenty, które zaczynały sie od bodajże 'czy kiedykolwiek'. jakbym o sobie czytała... Chester z tym wyobrażaniem sobie Mike'a jako kota mnie powalił, aż sama zaczęłam mieć taki obraz przed oczami ^^
OdpowiedzUsuńprzepraszam, że dopiero teraz komentuję, ale miałam małe problemy z dodaniem komentarza.
OdpowiedzUsuńrozdział nie jest tragiczny! jest świeeeeetny! jak każdy w sumie ;d
Joe jest boski! uwielbiam tego gościa ;> Mike słodziak ♥, Chester słodziak ♥, więc oby tak dalej ;p czekam na kolejny ;p i zapraszam do mnie, dodałam zdjęcia bohaterów, możesz sobie pooglądać ;p
epilog zapraszam do czytania i komentowania :) http://bennodaforeverinourhearts.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń:)
Kurde jestem zła na siebie, za to, że zaniedbałam czytanie Twojego bloga :( Zabij mnie za to, ze nawet nie pamiętam, na którym rozdziale zakończyłam ;< W każdym razie obiecuję, że jutro to nadrobię bo piątek to bedę miała więcej czasu. Dodaję Cię do linków na moim blogu i zapraszam do mnie gdzie pojawił się nowy rozdział:
OdpowiedzUsuńhttp://live-fast-dont-forget-us.blogspot.com/
Jasne postaram się informować a Ty proszę żebyś robiła to samo jeśli możesz dobrze? :D Takie z nas gapy teraz nadrabiać muszą :D powodzenia nam życzę!
OdpowiedzUsuńUf, musiałam nadrobić cztery rozdziały, nie wiem jak to się stało. Jestem pod wrażeniem, na prawdę uwielbiam Twoje opowiadanie. Grupa idealnych przyjaciół to coś co każdy powinien posiadać. Przez wszystkie te rozdziały na mojej twarzy co chwile pojawiał się szeroki uśmiech podczas dialogów mężczyzn. Co do Mike to strasznie go polubiłam, jest on normalnym facetem a jednak jest w nim coś co przyciąga tym bardziej jak przypomne sobie jak on wygląda. Mam nadzieję, że ułoży im się w zespole bo Chez z chłopakami może nieźle współgrać. Czekam na więcej i więcej tym razem będę systematycznie czytać :)
OdpowiedzUsuńNo i chyba nie muszę się powtarzac, że zapraszam do siebie, haha :D
Powodzenia życzę!
zapraszam na rozdział V ;>
OdpowiedzUsuńicutyououtnowsetmefree.blogspot.com
Żyjesz? :(
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie. Prolog nowego opowiadania już jest. :)
QA
Swietny rozdzial :) Czytam dalej.
OdpowiedzUsuń