wtorek, 25 września 2012

Rozdział czwarty

"Prawdziwym błędem jest błąd
popełnić i nie naprawić go."


 Czasem w życiu człowieka nadchodzi taki moment, gdy dana sytuacja zmusza nas do zatrzymania się w miejscu, zaczerpnięcia tchu i przemyślenia kilku spraw. Świat przestaje wirować, czas się zatrzymuje, a my zadajemy sobie jedno, proste pytanie.
"Co by było gdyby..."
 Niby proste pytanie, a kryje za sobą milion odpowiedzi.
Pytając siebie doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że jest już za późno i nic nie możemy zrobić. Wtedy pozostają nam tylko złudne wyobrażenia o alternatywnym wyjściu.
 Po jakimś czasie człowiek uświadamia sobie, że najzwyczajniej w życiu popełnił błąd i zaczyna żałować. To uczucie jednak nie mija, bo chociaż bardzo byśmy chcieli, nie potrafimy przestać podsycać żalu wyobrażeniami. Im więcej się zastanawiamy nad tym jakby to było, gdyby podjęlibyśmy inną decyzję, tym bardziej pragniemy cofnąć czas i rozegrać to inaczej. Niestety to niemożliwe i trzeba zmierzyć się z konsekwencjami, godząc się ze swoimi błędami.
 Michael nie potrafił. Doskonale wiedział, że spieprzył sprawę po całości. Doskonale wiedział, że źle zrobił, nie dzwoniąc do Chester'a, gdy Mark ulotnił się z próby dwa lata temu, po to by spędzić wieczór z jakąś panienką.
 Dwa cholerne lata. Tak wiele dni i momentów, których będzie żałował do końca swojego życia.
Zmarnował tylko czas, goniąc za marzeniami z Wakefield'em u swego boku. Ich współpraca od początku była skazana na porażkę, doskonale o tym wiedział, ale mimo to nie zadzwonił do Bennington'a, nie poprosił o spotkanie.
Nie zrobił tego tylko dlatego, bo Mark pojawił się u nich we wtorek, dwa dni po próbie z ofertą, której nie mogli nie przyjąć. Los się do nich uśmiechnął, tak uważali. Ich wokalista w końcu na coś się przydał i ustalił z producentem muzycznym, że nagrają dla niego minialbum. Reguły były proste - jeśli się spodoba, dostaną szansę na nagranie swojego pierwszego, oficjalnego albumu i podpisanie kontraktu z wytwórnią płytową.
Kto by mu odmówił, marząc o sławie, o dzieleniu się ze swoją muzyką z innymi? Chyba nikt, prawda? Oczywiście to go w żaden sposób nie usprawiedliwia i tego co zrobił. Zgodnie z resztą świadomie podjął decyzję, że taka okazja się nie powtórzy i lepiej ją wykorzystać, zanim przepadnie na dobre.
I tu popełnili błąd; on popełnił błąd. Największy w swoim życiu.
Minialbum spodobał się, owszem, jednak potem zaczęły się kłótnie i spory o to, że powinni zmienić brzmienie, o to, że teksty powinny być inne, bo to nie było do końca to, co chcą przekazywać światu. Cała piątka była za, ale  oczywiście nie Mark. On pozostawał przy swoim i suma sumarum, projekt nie wypalił. Producent im podziękował i tyle im zostało z ich marzeń. Wszystko legło w gruzach, jak mały domek z kart przy trochę silniejszym podmuchu wiatru.
 Siedząc teraz na swoim łóżku z gitarą w dłoni miał ochotę rzucić nią w kąt, porwać wszystkie kartki z tekstami i nutami, które leżały na jego, nadal nieodnowionym biurku i krzyczeć. Po prostu krzyczeć.
Nie wierzył jak mógł być tak głupi, jak mógł pójść na taki układ z Mark'iem, doskonale wiedząc jaki potrafi być. Nieprzewidywalny.
Los się do niech uśmiechnął, tak? Dobre sobie.
Owszem, może i dostali jakiś promyczek nadziei od losu, ale na pewno nie było to wydanie albumu z Wakefield'em. Ich promyczkiem nadziei był Chester i Mike doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział to od chwili, gdy pierwszy raz usłyszał jego głos, wiedział to, gdy Bennington pojawił się w jego śnie. Wiedział i nadal wie. Był tylko jeden problem.
Ich ostatnia nadzieja nie odbierała telefonu.
 Dwudziestojednoletni mężczyzna kilka dni wcześniej, podczas rzucania różnymi rzeczami w przypływie furii znalazł przypadkiem plastikowe opakowanie od płyty, którą Chester im przysłał, wraz z numerem telefonu w środku. Tego dnia ich wspaniały wokalista złożył mu wizytę i oznajmił, że odchodzi do innego zespołu, bo - jak on to określił - z nimi nie ma żadnej przyszłości i szansy na zdobycie sławy.
 Trzymając kawałek papieru, Mike czuł jak jego serce zaczyna szybciej bić; czuł jak drobna iskierka nadziei w jego sercu zaczęła przybierać na sile. Nie zawracając sobie głowy bałaganem w pokoju, stał tak po prostu na środku i wpatrywał się z szerokim uśmiechem w rząd cyferek zapisanych czarnym długopisem, ciesząc się jak małe dziecko z wymarzonego prezentu. Zanim zdążył uświadomić sobie co tak na prawdę robi, leżał już na swoim łóżku ze słuchawką w dłoni, wykręcając numer, zapisany starannie na skrawku białej kartki. Czekał z coraz szybciej bijącym sercem, aż ktoś w końcu po drugiej stronie odbierze telefon.
Nie odebrał.
Tego samego dnia próbował jeszcze kilka razy, jednak bez skutku. Kolejnego dnia było to samo; i kolejnego też. Trzy dni później nadal nic. Nikt nie podnosił tej cholernej słuchawki.
 Więc siedząc teraz z tą gitarą w dłoniach, czując wzbierającą złość, która niemal rozsadzała go od środka, uświadomił sobie, że to koniec. Prawdziwy koniec. Ponownie nie miał nic.
I komu to zawdzięczał? Sobie, tylko i wyłącznie sobie i swojej głupocie. Gdyby nie jego pośpiech, gdyby nie jego naiwność i ambicja, które przysłoniły mu skłonność racjonalnego myślenia, to... To mógłby mieć teraz wszystko. Tak po prostu. Przecież wiedział, że z Chaz'em może im się udać. Wiedział, a i tak wszystko spieprzył.
 Rzucając przelotne spojrzenie na telefon - który nadal nie zmienił swojego miejsca i stał na szafce nocnej, obok łóżka - odłożył gitarę i wstał, chodząc po pokoju w tą i z powrotem, kapiąc wszystko co miał pod swoimi nogami. Nawet nie potrafił zliczyć tych wszystkich razów, kiedy próbował się do niego dodzwonić przez ostatnich kilka dni. Sam już nawet nie wiedział jaka data była i która godzina; stracił poczucie czasu.
Zerknął na zegar, który też wisiał w tym samym miejscu, a potem na mały kalendarz, który powiesił by zapisywać ważne wydarzenia i o niczym nie zapominać. Piątek, ósmy lipca, 1998. Piąta czterdzieści, popołudniu.
 Przez te dwa lata trochę się zmieniło w jego pokoju - pomijając ustawienie mebli czy takich rzeczy jak zegar, bo te zostały na swoim miejscu. Z racji, że potrzebowali więcej miejsca na próby, Michael zburzył ścianę oddzielającą jego sypialnie od pokoju gościnnego, powiększając tym samym pomieszczenie. Przemalował ściany na ciemny szary, wręcz grafitowy kolor, który zastąpił nudną biel. Wstawił do środka także czarną, skórzaną kanapę. Jego rysunki zamiast widnieć na ścianach, zostały namalowane przez niego na prawdziwym płótnie i oprawione w czarne ramy zostały powieszone, jak na dzieła sztuki przystało. W jego czterech ścianach znalazło się też trochę więcej sprzętu. Większe i lepsze głośniki, nowe wzmacniacze do gitar i najważniejsze - perkusja Rob'a. Przenieśli ją z jego domu, do domu Michael'a, aby lepiej im się ćwiczyło. Bo co to za próby, jeśli zamiast dźwięku perkusji, było słychać tylko głuche uderzenia o jego drewniane meble.
To tyle, jeśli chodzi o zmiany w pokoju dwudziestojednolatka i poniekąd w jego życiu.
- Jesteś idiotą, Mike. 

Wymamrotał pod nosem, kopiąc kolejną napotkaną rzecz, którą okazała się jego koszulka. Miał nawet gdzieś fakt, że była ona jedną z jego ulubionych. Bo przecież to był tylko kawałek jakiejś szmaty, więc czemu miał się tym przejmować, skoro aktualnie miał większy problem na głowie?
 Czuł się okropnie, a nawet bardziej niż okropnie. Kto by się nie czuł, wiedząc, że właśnie zaprzepaścił ostatnią szansę, gasząc iskierkę nadziei?
Przecież on sobie nigdy tego nie wybaczy.
- Tylko totalny kretyn zrobiłby coś takiego.
Gorzki ton i cierpkość w jego głosie utwierdziły go nie tylko w przekonaniu, że jest idiotą, czy kretynem, ale także, iż staje się żałosny. Nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół niego, chwycił szklankę, która stała na jego biurku już od kilku dni i z całej siły rzucił nią o ścianę na przeciwko niego, rozładowując całą swoją złość, bezsilność i cholerne poczucie winy.
Szklanka przeleciała tuż przed twarzą zszokowanego i lekko przerażonego Brad'a, który pojawił się jakby znikąd. Przynajmniej według Michael'a.
 Dwudziestojednoletni mężczyzna z burzą loków na głowie stał w drzwiach jego pokoju już od dobrych kilku minut, obserwując swojego przyjaciela zmartwionym wzrokiem. Pół-Japończyk nawet nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. Przez ostatnie kilka dni nie był sobą, co bardzo go niepokoiło. Chodził zdenerwowany, krzycząc na wszystkich i wszystko, a jeśli nie chodził, to leżał na łóżku uczepiony do telefonu. Każdy z nich przeżywał to wszystko, co ostatnio działo się w ich życiu, ale w porównaniu do Mike'a wypadali na, na prawdę bezdusznych. Ktoś mógłby nawet spokojnie powiedzieć, że w ogóle się tym nie przejmowali - co prawdą oczywiście nie było. Po prostu nie pokazywali tego co czuli w tak doszczętny sposób, jak ich przyjaciel.
 Od dawna nie widział chłopaka w takim stanie. Mówienie do siebie mógł jeszcze przeżyć, ale kiedy ciemnooki złapał szklankę i rzucił nią mu przed twarzą...
- Kurwa, Mike! 
Słowa opuściły jego usta, zanim jego mózg zdążył je przetworzyć i przeanalizować.
Ale to raczej zrozumiałe, w takiej sytuacji. Przecież nie codziennie zostaje się zaatakowanym przez najlepszego przyjaciela, który popadł w swego rodzaju depresję.
- Próbujesz mnie zabić?! 
Gitarzysta wskazał dłońmi na ścianę, na której z trzaskiem rozbiła się szklanka. Oczy miał szeroko otwarte, wpatrując się w twarz przyjaciela, który zdawał się być myślami zupełnie gdzie indziej i nie do końca wiedział co właśnie zrobił.
Nie był sobą, sam to czuł. Rzadko zdarzało mu się ulec emocjom, przeważnie to on powstrzymywał innych przed robieniem głupich rzeczy, a nie na odwrót. Jednak czasem zdarzają się wyjątki od reguły, prawda?  Wtedy był nim akurat Mike. Nie mógł sobie wybaczyć tego co zrobił i jak się zachował. Popełnił najgorszy błąd w życiu, a teraz ma za swoje.
Mogli przecież urządzić przesłuchanie, znaleźć kogoś innego, nawet reszta członków zespołu go do tego namawiała, ale Mike nie chciał kogoś innego, on chciał Chester'a i jego głos. To z nim chciał dzielić chwile na scenie i poza nią. Może brzmiało to idiotycznie i patetycznie, ale żył złudną iluzją, która powstała na podstawie jego snu.
 Niczego nie był bardziej pewien, niż tego, że Bennington jest idealnym kandydatem na ich wokalistę. Dlatego będzie wkurzał się na wszystkich i na wszystko, będzie dzwonił każdego kolejnego dnia, aż do skutku. Aż w końcu odbierze.
 Po chwili oboje mężczyźni przenieśli wzrok na roztrzaskane szkło na podłodze, które było pozostałościami po szklance z biurka Michael'a.
Zupełnie jak ich marzenia. Wszystko w kawałkach.
- Słuchaj, chyba musimy pogadać.
Poważny ton głosu Brad'a przywrócił Mike'a do rzeczywistości. Ponownie spojrzał na przyjaciela, tym bardziej trochę bardziej świadomy tego, co dzieje się wokół niego. Patrzył jak sylwetka mężczyzny próbuje się przedrzeć przez zabałaganiony pokój. Mało go to obchodziło, że drewniana podłoga zniknęła pod stertą rzeczy, które uniemożliwiały poruszanie się po powierzchni jego czterech ścian. W końcu jakimś sposobem jego przyjaciel dotarł do jego łóżka, na którym leżała gitara i usiadł na nie, biorąc instrument w dłonie, by przypadkiem go nie uszkodzić.
- Rozumiem, że Ci ciężko; nam wszystkim jest ciężko, ale... Był u mnie Mark i tak się zastanawiałem kto podbił mu to oko, może Ty wiesz?
Mike jęknął przeciągle, opadając na swój ulubiony fotel, który cicho zaskrzypiał pod jego ciężarem. Też miał już kilka lat, jakby nie patrzeć. Shinoda nie miał jakoś serca go wyrzucić.
 Widząc zaniepokojony wyraz twarzy Brad'a wiedział, że będzie miał kłopoty. Tak, zrobił to; uderzył Mark'a w twarz pięścią, ale jakim prawem ten człowiek miał czelność przychodzić do jego domu i mówić mu, że odchodzi, bo z nimi nic nie osiągnie, gdy to on sam nie chciał zgodzić się na zmiany, które wyszły by im tylko na lepsze?
Poniosło go i po prostu zrobił to, na co Brad miał sam ochotę dwa lata temu, podczas ich próby, gdy Wakefield został rzekomo ich byłym wokalistą.
- Sam nie raz chciałeś go uderzyć.
- To prawda, ale ja to ja, Mike. Ty zawsze byłeś spokojny, martwię się. Wszyscy się martwimy.

Prawda, zawsze był tym spokojnym, ale jeśli ktoś zapytałby go czy żałuje tego, że przyłożył Mark'owi w twarz, bez wahania odpowiedziałby, że nie. Co więcej - zrobił by to jeszcze raz, gdyby miał okazję.
Z resztą siebie samego też by uderzył, gdyby tylko miał sposobność.
- Wiem! Ja to wszystko wiem, tylko, że nie mogę wybaczyć sobie tego, że spieprzyłem tą całą sprawę z Chester'em. Żeby przynajmniej odebrał ten cholerny telefon, ale nic! Od kilku dni próbuję się dodzwonić...
Ciche westchnięcie z ust Brad'a zmusiło go do schowania twarzy w dłonie. Nie chciał oglądać wyrazu jego twarzy, wiedział, że zobaczy tam troskę i dezaprobatę; Delson'owi nie podobało się to, że Mike brał całą winę na siebie. Wszyscy świadomie podjęli decyzję o nagraniu minialbumu i nie widział sensu w tym, aby jego przyjaciel obwiniał tylko i wyłącznie siebie. Wina leżał po stronie każdego z nich.
Siedząc skulony w swoim fotelu, z twarzą schowaną w dłoniach, wyglądał jak małe, bezbronne dziecko, które zaraz miało się rozpłakać.
- Tego już za wiele. 

Mrucząc te słowa pod nosem, których Shinoda i tak nie dosłyszał, młody mężczyzna postanowił, że musi coś zrobić.
Michael Kenji Shinoda i stan bliski płaczu? To nie na jego nerwy. Nie dopuści do tego, chociaż by miał przejechać cały świat w poszukiwaniu Chester'a cholernego Bennington'a.
Odstawił gitarę na podłogę, na której jakimś cudem wywalczył czysty kawałek, sięgnął po słuchawkę czarnego telefonu i wykręcił numer, który był zapisany na kawałku kartki, leżącej tuż obok aparatu. Patrząc ciągle na swojego przyjaciela, wsłuchiwał się w sygnał oczekiwania, czekając i modląc się, aby ktoś tym razem podniósł tą cholerną słuchawkę. A jako osoba wierząca miał - teoretycznie - o wiele większe szanse niż Mike.
- Halo? 
Niemal wykrzyknął, gdy usłyszał charakterystyczne kliknięcie i głuchą ciszę w miejscu monotonnego, ciągłego, wysokiego dźwięku.
 Michael o mało nie spadł z fotela, gdy poderwał głowę słysząc głos Brad'a. W pierwszej chwili myślał, że przyjaciel z niego żartuje, próbując zwrócić na siebie jego uwagę, ale kiedy zobaczył go ze słuchawką przy uchu i szerokim uśmiechem na twarzy, jego serce zabiło mocniej, a świat stanął w miejscu.
- Chester? Tu Brad!

6 komentarzy:

  1. Haa, pierwsza dziś! ; d
    Rozdział boski, normalnie noo, w końcu coś się dzieje, haha xd
    Zdziwiłam się, że tak przeskoczyłaś, ale w sumie mi to tam pasuje ;p
    No i Mike! Jejkuu, jaki on słodki był z tym całym złoszczeniem się, no i uderzył Mark'a! Padłam, jak to przeczytałam xd
    Byle do soboty! ; d
    Pozdrawiam,
    loadedgun.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mike faktycznie słodki z tą swoją złością i w ogóle, haha ; d
    No i w końcu coś się zaczyna tu dziać (mam na myśli Chestera, żeby nie było)
    Czekam na następy.
    Tyśka ;d

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma co mówić, jest dobrze, bardzo lubie czytać twoje wypocinny i zapraszam na moje xD
    http://the-body-bends-until-it-breaks.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry rozdział, początek świetnie opisany. Ale jak mam być upierdliwa... to uważaj, bo na samym początku masz jakieś powtórzenie i gdzieś interpunkcja. Ale mi to nie przeszkadza, tak tylko mówię, bo sama wiem, jak to jest, gdy robię rozdział na szybko i nie ma czasu na poprawę błędów. :D
    Czekam na kolejny! :3
    I zapraszam na bennodaforeverinourhearts.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak dobrze, że udalo mi się tutaj trafić! Niesamowicie spodobała mi się miniaturka, a opowiadanie też zapowiada się świetnie! Początki zespołu, nie trafiłam chyba jeszcze na taką historię po polsku, a i tych po angielsku jest niewiele. Możesz być pewna, że będę z niecierpliwością oczekiwać kolejnych rozdziałów i już nie mogę się doczekać, aby dowiedzieć się jak zareaguje Chester na telefon od chłopaków po 2 latach bez żadnego odzewu. A tak w ogóle, masz świetny styl, podoba mi się jak piszesz, nie jest to takie banalne, ale czyta się lekko i przyjemnie.
    Życzę duuużo weny i wolnego czas na napisanie kolejnych rozdziałów. :)

    OdpowiedzUsuń